sobota, 28 lutego 2015

recenzja, która nie jest recenzją - o "Bezcennym" Miłoszewskiego


Pisałam niedawno, że czytam "Bezcennego". Książka przeczytana, więc czas na moje wrażenia po lekturze.

Najpierw jednak parę słów wstępu. 

Miłoszewski skradł moje czytelnicze serce. Pochłonęłam jego książki z taką przyjemnością i lekkością, że wybaczam mu pewne błędy (np. w "Uwikłaniu" córka głównego bohatera raz chodzi do przedszkola, a raz do szkoły). Kiedy uporałam się z trylogią o prokuratorze Szackim (spodziewajcie się wpisu o tych książkach), nie byłam w stanie przestać o niej myśleć. Doszło do tego, że nie mogłam zacząć czytać żadnej innej książki (a na kredensie piętrzy się naprawdę spory stosik). Zrozumiałam, że muszę szybko przeczytać "Domofon" i "Bezcennego", bo najwyraźniej moje czytelnicze serce nie może oderwać się od Miłoszewskiego. Wierzcie mi, tego typu obsesje nie są dla mnie chlebem powszednim. O czymś to świadczy. 

Niestety, w lutym spłukałam się na pieluszki wielorazowe i wspomnianą trylogię, więc nie mogłam kupić dwóch kolejnych książek. A nie mogłam też czekać do marca! Postanowiłam zatem odnowić znajomość z bibliotekami. Znajomość, którą porzuciłam, odkąd stałam się tak zwaną kobietą z wózkiem. A dlaczego? Ponieważ w naszej przyjaznej wszystkim stolicy, większość bibliotek nie ma podjazdu dla wózków. Bo po co? Oczywiście, istnieją biblioteki odpowiednio przystosowane, ale we wszystkich "Bezcenny" był albo wypożyczony, albo zarezerwowany na pół roku do przodu. A ja chciałam już, teraz! 

Moja determinacja była tak wielka, że pierwszy raz w życiu odważyłam się ruszyć w dalszą trasę z Frankiem w nosidle (Tula <3 ). Zestrachana byłam wielce, ale ciekawość zwyciężyła! Przeszłam z moim bagatela dziesięciokilogramowym syneczkiem na brzuchu 2,5 km! Serio! Sprawdziłam potem na mapie google! Nie wiem sama, jak to przeżyłam, ale udało mi się. Przypłaciłam tę wyprawę trzydniowym bólem kolan... 

I teraz należy odpowiedzieć na pytanie: czy warto było się tak męczyć? 

Z jednej strony książka mnie wciągnęła jak mało która. Nie jestem jakimś znawcą gatunku (thriller), więc było to momentami ekstremalne przeżycie (dramatyczne sceny w La Rochelle przyprawiły mi o palpitacje). To było takie spotkanie z popkulturą, które sprawiło mi niekłamaną przyjemność. Wątek malarstwa był moim zdaniem ciekawie przedstawiony (nie dłużyły mi się wykłady dr Zosi, choć wiem, że niektórzy na nie narzekali). Na tyle ciekawie, że pierwszy raz w życiu pomyślałam, że w sumie to fajnie byłoby studiować historię sztuki. 

Z drugiej strony, spodziewałam się czegoś więcej. Jakiś czas temu trafiłam na opinie, że "Bezcenny" to najlepsza książka Miłoszewskiego i pod tym względem nieco się zawiodłam. Oczekiwałam czegoś lepszego. To zabawne, że dopiero po lekturze zaczęłam szukać recenzji i nagle okazało się, że wielu krytyków uważa tę pozycję za najsłabszą. Niektórzy co prawda twierdzą, że to Dan Brown po polsku. Nie będę się do tego odnosić, bo nie czytałam "Kodu...". Na pewno rażące są pewne nieścisłości, trochę naiwny happy love story end (choć oczywiście trzymałam kciuki za taki obrót sprawy ^^), pewne błędy językowe i kompozycyjne. Ale powiedzmy sobie szczerze - czasem potrzebujemy takiej właśnie lektury - z dreszczykiem, ciekawym ambitnym (łechcącym nasze ego, jaką to mądrą lekturę wybraliśmy :P ) wątkiem (w tym wypadku - malarskim) i romantycznym tłem, którą jednocześnie czyta się lekko i przyjemnie. Innymi słowy - mimo wad - polecam! 

I tak oto wyszła mi recenzja, która nie jest recenzją, bo najwięcej zajmuje sam wstęp. Gimnazjaliści, nie idźcie tą drogą! Na egzaminie sama odjęłabym Wam za to punkty ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz