sobota, 28 lutego 2015

recenzja, która nie jest recenzją - o "Bezcennym" Miłoszewskiego


Pisałam niedawno, że czytam "Bezcennego". Książka przeczytana, więc czas na moje wrażenia po lekturze.

Najpierw jednak parę słów wstępu. 

Miłoszewski skradł moje czytelnicze serce. Pochłonęłam jego książki z taką przyjemnością i lekkością, że wybaczam mu pewne błędy (np. w "Uwikłaniu" córka głównego bohatera raz chodzi do przedszkola, a raz do szkoły). Kiedy uporałam się z trylogią o prokuratorze Szackim (spodziewajcie się wpisu o tych książkach), nie byłam w stanie przestać o niej myśleć. Doszło do tego, że nie mogłam zacząć czytać żadnej innej książki (a na kredensie piętrzy się naprawdę spory stosik). Zrozumiałam, że muszę szybko przeczytać "Domofon" i "Bezcennego", bo najwyraźniej moje czytelnicze serce nie może oderwać się od Miłoszewskiego. Wierzcie mi, tego typu obsesje nie są dla mnie chlebem powszednim. O czymś to świadczy. 

Niestety, w lutym spłukałam się na pieluszki wielorazowe i wspomnianą trylogię, więc nie mogłam kupić dwóch kolejnych książek. A nie mogłam też czekać do marca! Postanowiłam zatem odnowić znajomość z bibliotekami. Znajomość, którą porzuciłam, odkąd stałam się tak zwaną kobietą z wózkiem. A dlaczego? Ponieważ w naszej przyjaznej wszystkim stolicy, większość bibliotek nie ma podjazdu dla wózków. Bo po co? Oczywiście, istnieją biblioteki odpowiednio przystosowane, ale we wszystkich "Bezcenny" był albo wypożyczony, albo zarezerwowany na pół roku do przodu. A ja chciałam już, teraz! 

Moja determinacja była tak wielka, że pierwszy raz w życiu odważyłam się ruszyć w dalszą trasę z Frankiem w nosidle (Tula <3 ). Zestrachana byłam wielce, ale ciekawość zwyciężyła! Przeszłam z moim bagatela dziesięciokilogramowym syneczkiem na brzuchu 2,5 km! Serio! Sprawdziłam potem na mapie google! Nie wiem sama, jak to przeżyłam, ale udało mi się. Przypłaciłam tę wyprawę trzydniowym bólem kolan... 

I teraz należy odpowiedzieć na pytanie: czy warto było się tak męczyć? 

Z jednej strony książka mnie wciągnęła jak mało która. Nie jestem jakimś znawcą gatunku (thriller), więc było to momentami ekstremalne przeżycie (dramatyczne sceny w La Rochelle przyprawiły mi o palpitacje). To było takie spotkanie z popkulturą, które sprawiło mi niekłamaną przyjemność. Wątek malarstwa był moim zdaniem ciekawie przedstawiony (nie dłużyły mi się wykłady dr Zosi, choć wiem, że niektórzy na nie narzekali). Na tyle ciekawie, że pierwszy raz w życiu pomyślałam, że w sumie to fajnie byłoby studiować historię sztuki. 

Z drugiej strony, spodziewałam się czegoś więcej. Jakiś czas temu trafiłam na opinie, że "Bezcenny" to najlepsza książka Miłoszewskiego i pod tym względem nieco się zawiodłam. Oczekiwałam czegoś lepszego. To zabawne, że dopiero po lekturze zaczęłam szukać recenzji i nagle okazało się, że wielu krytyków uważa tę pozycję za najsłabszą. Niektórzy co prawda twierdzą, że to Dan Brown po polsku. Nie będę się do tego odnosić, bo nie czytałam "Kodu...". Na pewno rażące są pewne nieścisłości, trochę naiwny happy love story end (choć oczywiście trzymałam kciuki za taki obrót sprawy ^^), pewne błędy językowe i kompozycyjne. Ale powiedzmy sobie szczerze - czasem potrzebujemy takiej właśnie lektury - z dreszczykiem, ciekawym ambitnym (łechcącym nasze ego, jaką to mądrą lekturę wybraliśmy :P ) wątkiem (w tym wypadku - malarskim) i romantycznym tłem, którą jednocześnie czyta się lekko i przyjemnie. Innymi słowy - mimo wad - polecam! 

I tak oto wyszła mi recenzja, która nie jest recenzją, bo najwięcej zajmuje sam wstęp. Gimnazjaliści, nie idźcie tą drogą! Na egzaminie sama odjęłabym Wam za to punkty ;) 

czwartek, 26 lutego 2015

o "Miedziance" Filipa Springera

Drugą książką, którą przeczytałam w ramach projektu 52 book challange, była "Miedzianka" Filipa Springera. Zachęciła mnie do niej Magda z bloga wnętrzazewnętrza. Pomyślałam, że fajnie byłoby przeczytać polecany przez nią reportaż. No cóż... po lekturze mogę powiedzieć, że faktycznie - fajnie było przeczytać tę książkę. Choć mogę się też do tego i owego przyczepić. 

"Miedzianka" to opowieść o mieście, którego historia sięga średniowiecza. Mieście, które od pokoleń prześladowało fatum, by - w drugiej połowie XX wieku - praktycznie zniknąć z powierzchni ziemi. Jak to możliwe? Filip Springer próbuje to wyjaśnić, snując długą opowieść o losach miasteczka. Pożary i wojny od wieków niszczyły miasteczko, ale największym przekleństwem okazały się kopalnie. To paradoks, że złoża będące źródłem zysków ostatecznie unicestwiły Miedziankę. 

Nie jest to jednak tylko faktograficzna opowieść o samym mieście. To także opowieść o jego mieszkańcach. O ponurych czasach drugiej wojny światowej. O przesiedleńcach (Miedzianka leży koło Jeleniej Góry, przez wieki była miastem niemieckim) i o osadnikach. O koszmarnych czasach stalinizmu. Czyta się tę książkę bardzo dobrze (choć z pewnością czytałoby się ją lepiej, gdyby ktoś pomyślał z szacunkiem i empatią o czytelnikach, wybierając rozmiar czcionki). 

Dla mnie najciekawszy był wątek kopalni uranu - głównie ze względów sentymentalnych (jak to brzmi...sentyment do uranu...). Byliśmy kiedyś na wakacjach rodzinnych w tamtych okolicach i zwiedzaliśmy jedno z nieczynnych już miejsc, gdzie wydobywano ten cenny pierwiastek. Nie wszyscy wiedzą, że po wojnie Rosjanie położyli łapę na polskich złożach uranu i wydobywano go na potęgę, dziurawiąc bezmyślnie Rzeczpospolitą. Następnie wywożono uran w głąb ZSRR. Oczywiście wszystko odbywało się nieoficjalnie. Nie liczono się zupełnie z kosztami (np. z chorobą popromienną), wszak cenę płacili Polacy. Filip Springer opowiadając tę historię, pisze o konkretnych osobach. To nie jacyś tam nieokreśleni górnicy. To ludzie z krwi i kości. 

Ciekawy jest też wątek likwidowania Miedzianki i szukania lokali zastępczych dla jej mieszkańców. Kontrast między starymi kamieniczkami a blokiem z wielkiej płyty. Koszmar komunistycznego osiedla. Wreszcie dramat ludzi, których raz już wysiedlono (w wyniku wojny), a teraz muszą ponownie się przenieść. Nie z własnej woli. Wieczni tułacze. 

Wątek miejscowej działaczki PZPR również jest interesujący. To niezłe studium psychologiczne. Kobieta znienawidzona przez mieszkańców, istne monstrum. Tak wynika z ich relacji, która została skontrastowana z opowieścią samej zainteresowanej. Fascynujące, jak bardzo te narracje różnią się od siebie. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że to przykład tego, jak ludzie nie lubili komunistycznej władzy. Ale jest w tej historii coś więcej. Coś, co wykracza poza okres PRL. Coś, co zrozumie każdy obdarzony naturą społecznika. To historia o ludzkiej niewdzięczności i podejrzliwości. O tym, że czasem nie da się zadowolić tych, którym chce się pomagać. 

Jak widzicie - wątków w "Miedziance" jest sporo. To jednocześnie wada i zaleta. Na pewno opowieść staje się dzięki temu ciekawsza i pewnie każdy znajdzie przynajmniej jeden interesujący go temat. Z drugiej zaś strony, po lekturze "Miedzianki" mam problem z odpowiedzią na pytanie, o czym ostatecznie ta książka traktuje. Mam wrażenie, że autor zebrał spory materiał dotyczący miasteczka i postanowił wrzucić do jednego worka wszystko, czego się dowiedział - bez jakiejkolwiek selekcji. 

Jest też jeszcze jedna wada tej książki. Jej tendencyjność. Springer opisując polską historię Miedzianki (czyli czasy powojenne), przedstawia Polaków szczerze, bez wybielania. Jedni są dobrzy, drudzy źli. Jedni uczciwi, inni szumowiny. Jedni pomocni, inni oprawcy. Szkoda tylko, że opisując niemiecką historię Miedzianki, stworzył jakąś apoteozę ówczesnych mieszkańców. Nie chodzi mi o to, żeby pisać, że wszyscy Niemcy byli źli. Chodzi mi o to, żeby nie oszukiwać czytelników, że miasto było zamieszkane przez samych szlachetnych potomków Goethego. To nawet nie jest naiwność. To się nazywa manipulacja (zwłaszcza w świetle dalszej części książki i dużo bardziej realistycznego opisu Polaków). 

wtorek, 24 lutego 2015

wiosenny post 1

Wczorajszy spacer zainspirował mnie do napisania dzisiejszej notki. 
Spacer jak to spacer. Krążenie z wózkiem po osiedlowych ścieżkach. Wymijanie kałuż i różnych psich niespodzianek. Unikanie zderzenia z smsującymi licealistami, którzy wracają ze szkoły. Pośpieszne zakupy w zaprzyjaźnionym sklepie (mleko, jogurt kozi, banan i gruszka). Aż tu nagle dociera do mnie, że zbliża się szesnasta! Zaraz będzie czwarta, a my nadal spacerujemy, latarnie jeszcze się nie świecą, czapka niepotrzebna, dziecko samo ściąga sobie rękawiczki... A to oznacza, że idzie wiosna! :) 

W związku z tym pomyślałam, że napiszę o świetnych książkach obrazkowych. Seria o ulicy Czereśniowej - bo o niej będzie mowa - zaczyna się przecież od "Wiosny na ulicy Czereśniowej". Jeśli Wasz maluch jeszcze jej nie ma, to naprawdę polecam! Książki są dość duże, a kartki na tyle sztywne, że powinny przetrwać niejedno. W całej serii na każdej stronie jest mniej więcej ten sam obrazek: na przykład na pierwszej stronie jest przekrój domu, a na ostatniej miejski park z jeziorem. A dlaczego mniej więcej? Ponieważ zależnie od tomu, inaczej wszystko wygląda. Okładkowe drzewo kwitnie na biało w tomie "Wiosna", a w tomie "Zima" lepią pod nim bałwana, zmienia się oferta domu kultury, a plac budowy staje się - zgodnie z tabliczką informacyjną - nowo wybudowanym przedszkolem. 



Każda ilustracja ma tyle elementów, że można rozmawiać o nich godzinami i wymyślać miliony historyjek. Przy okazji ćwiczy spostrzegawczość (możemy obserwować, co dzieje się z bohaterami, którzy wędrują przez kolejne strony książki), a także pokazuje, jak pod wpływem pór roku zmienia się otaczająca nas rzeczywistość. 
Bardzo podobają mi się ilustracje, które cechuje prostota. Są tak - w dobrym tego słowa znaczeniu - zwyczajne, że przypominają mi zabawki i książeczki z mojego dzieciństwa. Jest tam też sporo dowcipnych elementów, na przykład śmieszne napisy (dentysta M. Leczak). Spostrzegawczy znajdą też męskie pośladki pod prysznicem oraz dwa akty - damski i męski ;) 
A zresztą ja i tak najbardziej lubię wypatrywać, co dzieje się z papugą i zakonnicami! :) 


Ciekawe, kto znajdzie moją ulubioną zakonnicę?

poniedziałek, 23 lutego 2015

pierwszy koncert

Zawsze będę ogromnie wdzięczna moim rodzicom za to, że chciało im się ciągać nas po różnych koncertach, wystawach, warsztatach i wszystkim, co może służyć rozwojowi. Wdzięczna tym bardziej, ponieważ wiem, że niektórzy nie widzą sensu w chodzeniu z dziećmi na takie (no śmiało, nie bójmy się tego szumnego określenia!) wydarzenia kulturalne. Bo przecież dzieci niewiele zrozumieją/zapamiętają. Bo szkoda czasu i pieniędzy (można pooglądać telewizję, hehehe), etc. A to zupełnie nie o to chodzi! Liczy się czas spędzony wspólnie - to ma zawsze ogromną wartość. Chodzi też o to, by dziecko osłuchiwało się z dobrą muzyką lub mogło napatrzeć się na piękne obrazy (ale i na piękną przyrodę!). Słowem - by było to dla niego naturalne. Znam wiele dzieci, które pierwszy kontakt z teatrem lub muzeum mają dopiero w szkole - w formie oficjalnego wyjścia klasowego. Moim zdaniem jest to w pierwszej kolejności zadanie rodziców, a nie szkoły*. 

Wczoraj mieliśmy naszą pierwszą wyprawę na koncert. Co prawda Franek ma dopiero roczek, ale od jakiegoś czasu chodzimy na zajęcia umuzykalniające (Gordonki), więc z muzyką, tańcowaniem i innymi dziećmi jest już trochę zaznajomiony. Poza tym od kilku tygodni namiętnie słuchamy Ani Brody, dlatego na wieść o jej występie w Tarabuku - nie wahałam się ani chwili. 
Zresztą sami posłuchajcie:






Te magiczne dźwięki trafiają zarówno do dzieci, jak i do ich rodziców. 
Mam nadzieję, że Was też porwała ta elficka - jak ją określa sama Ania - muzyka. 

Chciałabym się z Wami podzielić moimi odczuciami po tym występie. Jako mama najmłodszego widza miałam ten przywilej, że udało mi się zasiąść na widowni (a ściślej: w wygodnym pluszowym fotelu z Franciszkiem na kolanach). Nie było to wcale takie oczywiste, bo koncert cieszył się sporym zainteresowaniem i klimatyczna salka, załadowana po sufit książkami ledwo pomieściła dzieci, o rodzicach nie było już mowy (tłoczyli się w przejściu, przypuszczam, że chcieli jednym uchem złowić choć część tych pięknych melodii). Niestety Frankowy tata nie załapał się na koncert:( utknął z resztą rodziców przy wejściu. 
Z fascynacją obserwowałam, jak Ania Broda radzi sobie z tą sporą, głównie trzyletnią grupą. Określenie koncert nabrało nowego znaczenia - to była interakcja w pełnym tego słowa znaczeniu. Dzieci wymyślały własne słowa piosenek, wszystko mogły komentować (i nie były z tego powodu strofowane lub uciszane - przeciwnie - z szacunkiem wysłuchane). Śpiewy, klaskanie i wydawanie dziwnych dźwięków pasujących do danej piosenki (np. chrapania) tworzyły idealny duet ze śpiewem Ani. Było super. 
Franek początkowo był nieźle zszokowany taką chmarą dzieci (na Gordonkach jest raptem kilkoro, a tu było przynajmniej czterdzieścioro), więc początek koncertu spędził wtulony we mnie. Z czasem jednak się oswajał, a pod koniec zaczął już nawet odstawiać swój franuszkowy taniec. Niestety nie dał się namówić na klaskanie. Może następnym razem. 

Koncert zaczął się grą na "bardzo starożytnym instrumencie" - jak określiły go dzieci. Ania Broda grała na cymbałach! Takich prawdziwych, Jankielowych :) Pierwsze takty sprawiły, że przeniosłam się do dworku w Soplicowie. Ania zapytała, co przypomina taka melodia. Odpowiedź, która padła z ust uroczego blondwłosego chłopca o zadziornym uśmiechu, była tak trafna i poetycka, że aż oniemiałam: "ta muzyka brzmi jak legenda". Doprawdy, trzeba być dzieckiem albo poetą, żeby tak powiedzieć. 




*
Dla jasności - nie mam na myśli rodziców, którzy nie mają możliwość np. pojechać z dzieckiem do teatru. Wiadomo, że nie wszystkich stać na takie wyprawy, zwłaszcza jeśli najbliższy teatr jest 100 km od ich miejscowości. 

piątek, 20 lutego 2015

gorączkowa lektura

Pierwsza książka, po którą sięgnęłam w roku 2015, nie była może szczytem literackich możliwości. Nie była też szczytem moich czytelniczych ambicji. Ale biorąc pod uwagę, że Nowy Rok powitałam z anginą oraz z zapaleniem gardła, zatok i oskrzeli, naprawdę za sukces uważam, że w ogóle coś udało mi się przeczytać.

"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" Jonassona Jonasa wpadł mi w ręce, gdy robiłam świąteczne zakupy. Właściwie kupiłam tę książkę pod wpływem impulsu. Zdziwiłam się, jak ją zobaczyłam, bo kojarzyłam film pod tym tytułem, a okazało się, że to była adaptacja powieści. (Nawiasem mówiąc od miesiąca zbieram się, żeby go obejrzeć, ciekawa jestem, jak reżyser i scenarzysta wybrnęli z mnogości wątków.)

Sama książka jest przezabawna i pełna zwrotów akcji. Czyta się ją lekko, można się pośmiać - to naprawdę niezły poprawiacz humoru. "Stulatek..." jest połączeniem komedii (z elementami czarnego humoru), powieści sensacyjnej i kryminału. Jednak tym, co nadaje wyjątkowego charakteru, jest - moim zdaniem - naprawdę oryginalny przegląd wydarzeń z minionego stulecia. Wątki historyczne czytałam z przymrużeniem oka, bo ukazane są zabawnie, czasem wręcz groteskowo. Wyszłam z założenia, że autor autentyczne historie mocno ubarwił, mieszając rzeczywistość z fantazją. Ale kiedy doszłam do fragmentu o Amandzie Einstein, poziom abstrakcji sięgnął zenitu. Zaczęłam guglować różne wątki, które wydawały mi się zmyślone. Okazało się, że część z nich jest (w mniejszym lub większym stopniu) prawdziwa! Drodzy badacze literatury, może ktoś z Was zechce prześwietlić całą tę książkę pod kątem zgodności z faktami? Czuję, że mogłoby to być fascynujące zadanie :)

www.matras.pl



A tak wygląda okładka.
Nie jest to (delikatnie mówiąc) mistrzostwo świata, ale nieźle koresponduje z treścią książki.

czwartek, 19 lutego 2015

prezent na dobrego blogowania początki



Aaaaaach! Poniżej prezentuję Wam moje logo! Jak to dumnie brzmi! Moje logo ;)



Jak Wam się podoba? 
Wczoraj rozmawiałam z moim mężem o tym, że chciałabym mieć logo, na którym widać byłoby dziecko i książkę. I dziś wieczorem taką właśnie dostałam niespodziankę. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Uważam, że logo jest piękne i sama lepiej bym tego nie przedstawiła. A właściwie to sama w ogóle nie byłabym w stanie zrobić czegoś takiego. Obawiam się, że moje zdolności graficzne kończą się na uśmiechniętej buźce w Paincie... Jak dobrze, że mój szanowny małżonek jest uzdolniony plastycznie i ogarnia te wszystkie programy graficzne! 
Pozdrawiam Was i lecę do lektury - aktualnie na tapecie jest "Bezcenny" Miłoszewskiego. Niebawem rozwinę dział "książki". Spodziewajcie się kilku wpisów poświęconych temu pisarzowi. 
Dobrej nocy! 

środa, 18 lutego 2015

wstęp do impresji książkowych

Jestem wnuczką polonistki. Jestem córką bibliotekarki. Od zawsze kochałam książki i pochłaniałam je w gargantuicznej wprost ilości. Dość szybko zaświtała w mojej głowie myśl, żeby iść na studia polonistyczne. Co ciekawe, kiedy podzieliłam się tym pomysłem z kilkoma znanymi mi studentkami/absolwentkami tego kierunku, usłyszałam szokujące stwierdzenie: nie idź tam, bo znienawidzisz książki. Niepomna tych ostrzeżeń po maturze nie zdawałam na żaden inny wydział, a jeśli czegoś się bałam to gramatyki historycznej i staro-cerkiewno-słowiańskiego, przed którymi ostrzegała mnie babcia.
Szybko okazało się, że polonistyczne przestrogi nie były oderwane od rzeczywistość. Na tych studiach zawsze jest przynajmniej 100 lektur obowiązkowych, których człowiek jeszcze nie przeczytał. Pamiętam, jak policzyłam, ile książek jest wypisanych na liście lektur obowiązkowych z samej tylko Historii Literatury Staropolskiej na pierwszym roku - ponad 400 pozycji, nie licząc podręczników i opracowań. No nie ma szans, żeby to wszystko przeczytać, przemyśleć, zrozumieć, zapamiętać.
W efekcie wyrzuty sumienia może budzić książka przeczytana dla przyjemności. Na szczęście na liście lektur obowiązkowych znajdują się też takie dzieła, których lektura sprawia niekłamaną radość (Słowacki <3 ). Mimo to po paru latach studiowania człowiek ma ochotę odpocząć. Zwłaszcza, gdy zewsząd kuszą naprawdę świetne seriale ;) W dodatku przy małym dziecku naprawdę łatwo o wymówki. W końcu każda godzina snu bywa na wagę złota (kto ma dzieci, ten wie, co mam na myśli). 
Tymczasem z pomocą przyszedł mi facebook i 52 book challange.
W skrócie: deklaruję, że w 2015 r. przeczytam 52 książki, czyli jedną tygodniowo. Dużo to czy mało? Trudno powiedzieć, zależy od czytającego i samych książek (co innego Biblia, a co innego wspaniałe, ale jednak krótkie nowele Libery). W tej serii będę się z Wami dzielić moimi lekturami. Nie spodziewajcie się fachowych recenzji, raczej czytelniczych impresji :)

wtorek, 17 lutego 2015

Zacofanie, czyli pieluszki wielorazowe.

Piszę ten tekst, czekając na kuriera. Lada moment ma przybyć z paczką pełną pięknych pieluszek wielorazowych. Nie mam bladego pojęcia, co będę myślała o wielopieluchowaniu za tydzień, miesiąc i za rok. Na razie wiem tylko, że jaram się wzorami i nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła obejrzeć na żywo te cudeńka.
Oczekiwanie umilę sobie, pisząc o przyczynach, dla których zdecydowaliśmy się na te szalone zakupy. Być może po miesiącu używania, stwierdzę, że to był jednak zbyt dziki pomysł i wtedy lektura tego tekstu wyjaśni mi, co mną kierowało w chwilach zakupowej niepoczytalności :D
Pieluszki wielorazowe kojarzą się z tetrami, których używali nasi rodzice. Cóż… dzieci od zawsze trzeba było jakoś pieluchować i przypuszczam, że traktowano to jako zwyczajny, choć zapewne nużący obowiązek. Ale przełom, jakim było pojawienie się na rynku pieluszek jednorazowych, sprawił, że w bardzo krótkim czasie, tetry stały się symbolem ponurych lat sprzed cywilizacji, zacofaniem na miarę średniowiecza i ogólnie – złem. Właściwie to trudno się dziwić. Pieluchę materiałową trzeba założyć (dla jasności dodam – dziecku), potem zdjąć, potem uprać, potem wysuszyć, potem założyć… A pampka wystarczy założyć, zdjąć i wyrzucić. Zdecydowanie mniej roboty i mniej babrania się w… no sami wiecie w czym :P (o eufemizmach w pisaniu o pieluszkach przeczytacie niebawem)
No ale jak to z wynalazkami często bywa, po jakimś czasie przestajemy je postrzegać z hurraoptymistycznym entuzjazmem, a zaczynamy dostrzegać ich wady.
Dlaczego zdecydowaliśmy się na wielorazówki? Poniżej możecie przeczytać o naszych motywacjach.

KRYTERIUM EKONOMICZNE jest niebagatelne. Koszt wyprawki wielorazówkowej jest przerażający, ale okazuje się kroplą w morzu wydatków, gdy porównamy je do jednorazówek. Konkrety? Na nasz zestaw składający się z 6 pieluszek i 13 wkładów wydaliśmy w przybliżeniu 650 zł. Pewnie (o ile wkręcimy się w ten klimat) nasza kolekcja będzie się stopniowo powiększać, ale w założeniu taki pakiet startowy przy częstym praniu powinien wystarczyć. Do tej pory kupowaliśmy najtańsze jednorazówki, a i tak wyszło nam, że 650 zł wydajemy średnio w 4 miesiące. Powiem szczerze – aż mnie zatkało. Nie zdawałam sobie sprawy, że to aż tak poważna kwota.

KRYTERIUM ZDROWOTNE - wskazuje jednoznacznie – pieluszki jednorazowe są tak napakowane chemią, że po prostu nie mają prawa być zdrowe. Lektura paru artykułów na ten temat przyprawiła mnie o zawroty głowy. Tak naprawdę nikt nie wie, jaki wpływ na kondycję przyszłych pokoleń będzie miało powszechne stosowanie jednorazówek. Zwłaszcza bulwersujące są opinie niektórych naukowców, że używanie pamków przez chłopców może w przyszłości powodować problemy z płodnością. Słowo daję, nie chciałabym, żeby moja synowa miała kiedyś do mnie żal, bo nie chciało mi się prać pieluch własnego dziecka. 

KRYTERIUM EKOLOGICZNE – dla wielu najmniej istotne, a jednak warto wiedzieć, że jednorazówki rozkładają się nawet 500 lat, a biorąc pod uwagę, że jedno dziecko zużywa ich średnio 820 kg (dane za: http://ekodzieciak.pl/Obalamy-mity-pieluszki-do-prania,061.html ), okazuje się, że jesteśmy odpowiedzialni za niezły kawałek śmierdzącego wysypiska. Z książki Ekorodzice. Poradnik zielonych rodziców dowiedziałam się też ciekawej rzeczy: otóż grubsze nieczystości (wiecie, o czym mówię, no nie?) powinny trafiać do toalety, a stamtąd do kanalizacji, a nie na wysypisko śmieci, gdzie stanowią zagrożenie biologiczne. Tymczasem nie znam nikogo, kto tak robi. Przecież używamy jednorazówek, więc w ich cenie chcemy mieć też wygodę… Po przeczytaniu tej informacji doszłam do wniosku, że czas się przestawić na wielorazówki, bo skoro i tak powinnam czyścić pieluchy, to naprawdę wolę to robić w tańszej i zdrowszej wersji.

I oczywiście ładniejszej. Bo jest jeszcze KRYTERIUM ESTETYCZNE. Wystarczy rzut oka na ofertę sklepów z pieluszkami wielorazowymi, by zachwycić się tymi wzorami, kolorami, nadrukami… 




PS

Jako dziecko z przełomu epok nie załapałam się na pampersy… Co prawda moja matka chrzestna w prezencie z okazji włączenia do Kościoła podarowała mi 3 (słownie: trzy) pampersy sprowadzane na tę okazję ze stanów bądź upolowane w pewexie, ale nie zostały one nigdy użyte, ponieważ zdaniem mojej mamy żadna okazja nie była ich godna. W efekcie ja z nich wyrosłam i potem ubierałam w nie moje lalki... I pomyśleć, że raptem 5 lat później moja siostra – dziecię kapitalizmu – miała już pampersów pod dostatkiem ;) A ja nadal ubierałam moje lale w prezent z chrztu…

PPS

Uczciwie muszę dodać, że ten tekst popełniłam w styczniu, kiedy w mojej głowie zaczęła kiełkować szalona myśl o blogowaniu. Dlatego lada dzień możecie się spodziewać postu podsumowującego nasze dotychczasowe radosne zmagania z wielorazówkami :) 

poniedziałek, 16 lutego 2015

A dlaczego?

Wypadałoby się wytłumaczyć, skąd pomysł na tworzenie własnego bloga. Powodów jest (oczywiście!) kilka.

BO ENERGIA
Jestem w domu na wychowawczym i moje wrodzone adhd domaga się zagospodarowania. Chcę ten wspaniały czas i tę cudowną możliwość poświęcić nie tylko na rozwój mojego dziecka, ale też – mój własny. Wierzę, że z pożytkiem dla całej rodziny.

BO SŁOWA
Na zakończeniu roku szkolnego w pierwszej klasie szkoły podstawowej moja najwspanialsza wychowawczyni  powiedziała, wręczając mi dyplom: „Rośnie nam druga Hanka Bielicka”. Obraziłam się śmiertelnie i obraza ta trwała bodaj całe wakacje. A potem przeczytałam „Anię z Zielonego Wzgórza” i zrozumiałam, że wrodzona gadatliwość może być też zaletą. Nic dziwnego, że po latach zostałam nauczycielką –  do niewątpliwych zalet tego zawodu należy między innymi możliwość bezkarnego gadania J Jak wspomniałam w poprzednim akapicie – teraz nie mogę się wygadać zawodowo, więc muszę znaleźć inne ofiary mego gadulstwa. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to czcze gadanie.  Ani przynudzanie!

BO POMYSŁY
Wrodzone (aczkolwiek zdiagnozowane wyłącznie przez moją mamę) adhd objawia się też milionem pomysłów na minutę. Większość z nich jest do bani, ale jak już się dokona selekcji, okazuje się, że parę jest całkiem niezłych i warto byłoby je gdzieś uwiecznić, a przede wszystkim – podzielić się nimi.

I wreszcie powód najważniejszy.
BO POMOC
Lektura najróżniejszych blogów (od wnętrzarskich, przez parentingowe, po lifestyle’owe) parę razy naprawdę mi pomogła. W swoim czasie napiszę o tym coś więcej. Pomyślałam więc: kto wie? Może i jakiś mój wpis kiedyś komuś pomoże? Jeśli choć raz tak będzie, to okaże się, że idea tego bloga była naprawdę trafiona J I tego – na początek przygody z blogowaniem – sobie życzę J A Wam – miłej lektury i inspiracji J