poniedziałek, 20 lipca 2015

Co robię, kiedy nie piszę

Wiem, wiem. 

Zapowiadałam, że będę dzielić się moimi impresjami czytelniczymi. Niestety. Przyznaje się. Zabrakło mi czasu. Byłam zajęta czytaniem :) 

Ostatnio odnawiam starą znajomość z pewnym pociągającym gatunkiem powieści. Tak, tak. Kryminały, bo o nich mowa, to moja dawna miłość (choć może stosowniejsze będzie określenie sympatia). 

Pamiętne rodzinne wakacje w Krościenku. Miałam wtedy jakieś 11 lat. Stan zagrożenia powodziowego na Dunajcu. Lało bez przerwy. Na szczęście w naszym ośrodku wypoczynkowym o dumnej, acz aż nazbyt dosłownej nazwie Trzy Korony była minibiblioteczka, a w niej chyba wszystkie przetłumaczone na język polski powieści Agathy Christie. Pochłaniałam je bodaj w tempie trzech dziennie. Czytałam non-stop, co zapewne nie było w smak mojej młodszej siostrze (sorry, Ewa). I tak zaczęła się moja miłość do kryminałów, przy jednoczesnej silnej niechęci do kryminału. 



Nikt nigdy potem nie zaczarował mnie tak jak ona. Opowieści sir Arthura Conan Doyle'a? Do dziś nie jestem w stanie pojąć ich fenomenu! Przecież ten paranoiczny psychopata Holmes nawet się nie umywa do Herculesa Poirota! 

Ostatnimi czasy postanowiłam posmakować na nowo w tej literaturze. 

Czas na krótkie sprawozdanie. 

Wspomniałam (tutaj), że wciągnęła mnie powieść Wyspa nieprawdy Lisy Unger. Wciągnęła mnie na tyle, że (nie uszczuplając na szczęście rodzinnego budżetu - chwała Wam, znakomicie zaopatrzone biblioteki dzielnicowe!) pochłonęłam wszystko, co zostało przetłumaczone na polski i czekam na więcej. 
Trzeba przyznać, że każda kolejna książka jest bardziej ambitna. Piękne kłamstwa i Cząstkę prawdy czyta się dość dobrze, dreszczyk jest, wszystko pięknie. Mimo to - szału nie ma. Amnezja to jedna z dziwniejszych książek, jakie czytałam i chyba równie dobrze żyłoby mi się bez tego doświadczenia lekturowego. Z jednej strony, nie wiem, jak można nazwać bohaterkę Ofelia, z drugiej - dowiedziałam się, że istnieje całkiem ciekawa choroba psychiczna. 
Kolejne książki Unger są już znacznie lepsze. Zarówno warsztatowo, jak i fabularnie. Kruche więzi i Mój przyjaciel Mrok mogę polecić jako lekturę na wakacje. Myślę, że mogą się Wam spodobać. U Unger podoba mi się, że wątek kryminalny jest tylko pretekstem, żeby stworzyć naprawdę dobre portrety psychologiczne, a nawet socjologiczne (jest coś takiego jak portret socjologiczny? chyba nie... niech zatem stosownie będzie: pejzaż socjologiczny :P ). 

To samo mogę powiedzieć o innej pisarce, tym razem polskiej. Moja imienniczka obdarzona nazwiskiem, które skazuje ją na sensacyjny sukces - Katarzyna Bonda. Popełniła ostatnio kilka książek, które zostały naprawdę dobrze wypromowane (brawo, Wydawnictwo Muza!). Traf chciał, że i do mnie trafiły dwie pierwsze książki z serii o Saszy Załuskiej (Pochłaniacz i Okularnik). 
W pierwszej przedstawiony został układ mafijny w pięknych garniturach, a nawet togach z charyzmatycznym księdzem w tle (i nie jest to bynajmniej drugi ojciec Mateusz). Niby fikcja, ale jednak piramida finansowa z bursztynem w tle coś mi tak jakby przypomina ;) 
Druga ma nieco odjechany wątek kryminalny (momentami jak z horroru), ale w niezwykle ciekawy sposób ukazuje życie społeczności Hajnówki. Miasteczka, w którym krzyżują się ze sobą różne narodowości i wyznania. To opowieść nie tylko o zbrodni, ale o historii, która się za nią kryje. O historii, która nas determinuje i stygmatyzuje. O historii, od której nie da się uwolnić. Nie da się też jej jednoznacznie ocenić, bo każdy ma swoje racje. I nie da się porównać, czyje rany bardziej bolały. 
Najlepszą recenzją będzie chyba to, że zdobyłam pozostałe książki Bondy. Wyczekane w bibiotekach leżą teraz na parapecie, a ja czytam pierwszą z tego stosiku, czyli Florystykę. 


Na dziś to wystarczy, inną razą napiszę coś o męskich autorach. Albo lepiej - o ich książkach.

Dobrego dnia! 

sobota, 4 lipca 2015

Czipsy po mojemu

Dzisiaj coś o jedzeniu :) 

Lubię zdrowe jedzenie, ale mam jedną grzeszną słabość... czipsy! 
Na szczęście odkryłam ich zdrowy odpowiednik :) Dziś - czipsy z jarmuża! 

Jarmuż to od kilku sezonów kulinarny superskładnik. Bardzo, bardzo modny. Kto, tak jak ja, śledzi topszefy, masterszefy i inne takie - ten wie. 
Naczytawszy się o niezwykłych walorach zdrowotnych tego warzywa z rodziny kapustowatych, postanowiłam go spróbować. 
Pierwsze próby były nieudane - jarmuż ma bardzo specyficzny smak, który niezbyt mi podszedł. 
Ale grunt to się nie poddawać. Natchnęło mnie dnia pewnego na jarmużowe czipsy - i to był strzał w dziesiątkę! Mój mąż został wręcz jamużowym amatorem! 

Jarmużowe chipsy są banalne w przygotowaniu. Sami się przekonajcie.

A oto jak się za tę zdrową przekąskę zabrać:




1. Jarmuż trzeba umyć. Wiadoma sprawa. 


2. Rozdzielamy liście na małe kawałki, tak żeby pozbyć się najbardziej łykowatych fragmentów.
Zostawiamy do wyschnięcia. (to ważne - w przeciwnym wypadku zamiast chrupiących czipsów wyjdzie nam paciaja). Układamy na silikonowej  macie do pieczenia. 


3. Suche kawałki jarmuża posypujemy słodką papryką. Dla amatorów ostrości może być chilli cayenne, ale zalecam umiarkowane stosowanie (zdarzyło nam się przesadzić z jego ilością). Do tego odrobina soli i pieprzu (choć bez nich też będzie pycha). 


4. Jeszcze odrobina oliwy z oliwek.


5. I do pieca!
200 stopni.
Termoobieg.
5 minut.


6. Jarmużowe czipsy to fajna przekąska. Mogą też być dodatkiem do obiadu. 
Tu: w towarzystwie dorodnej dorady. Mniam. 


7. Czipsy w pełnej okazałości. Są naprawdę chrupiące :)

Smacznego!

PS
Przymierzam się do jarmużowego pesto. Jeśli mi posmakuje, to dam znać :)