wtorek, 28 kwietnia 2015

...bo ciąża to nie choroba

Weszłam wczoraj rano na facebooka i od razu skoczyło mi ciśnienie. Otóż pewna telewizja śniadaniowa (której - jako szczęśliwa nieposiadaczka telewizora - nie oglądam) rozpoczęła dyskusję na temat tego, czy kobietom w ciąży należy ustępować, np. miejsca w kolejce lub w autobusie. 

Dyskusja na tryliard postów.

No cóż... moim zdaniem to chore, że w ogóle musimy DYSKUTOWAĆ na ten temat. Serio, aż tak źle jest z naszym człowieczeństwem, że trzeba publicznej debaty w tej kwestii? To retoryczne pytanie zostawiam zawieszone w próżni, chciałabym się zająć dziś jedną konkretną sprawą, która przy okazji wypłynęła. 

Wspólnym mianownikiem wielu wypowiedzi było słynne zdanie: "Ciąża to nie choroba".
Usłyszałam je już milion razy, także będąc w ciąży.
Słyszałam to zdanie w pracy.
Słyszałam to zdanie u lekarza.
Słyszałam to zdanie w rodzinie.
Słyszałam to zdanie wśród znajomych.
Słyszałam to zdanie - a jakże by inaczej - od przypadkowo spotkanych, nieznanych mi osób.

Oczywiście ten frazes pada wyłącznie z ust osób, które albo ciążę znają wyłącznie z teorii, albo miały to szczęście, że w ciąży czuły się doskonale, może nawet lepiej niż bez niej ;)



Co prawda w ciąży byłam dawno temu, ale pamiętam, że choć ciąża to nie choroba, to:

- można się w niej czuć gorzej niż kiedy jest się chorym

- istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że cały dzień jest się na głodniaka, ponieważ mdłości skutecznie utrudniają jedzenie czegokolwiek

- spada wtedy odporność, więc oprócz bycia w ciąży bardzo łatwo być także zwyczajnie chorym

- nie można brać wielu (większości) leków, więc nawet zwykły ból głowy jest katorgą, a co dopiero typowe dla ciąży bóle kręgosłupa, które czasem sprawiają, że człowiek nie ma siły wstać z łóżka

- z powodu zwiększonej (w bardzo szybkim tempie) masy ciała siadają stawy, pod koniec ciąży ledwo chodziłam, bo tak bolały mnie kolana i kostki

- co najważniejsze - pod sercem nosi się Nowe Życie, Małego Człowieka, którego trzeba za wszelką cenę chronić, bo jest zupełnie bezbronny.



Dlatego jeśli widzisz kobietę w ciąży, zaproponuj jej pomoc.
Być może odmówi, bo czuje się wspaniale. Ale być może pomożesz jej, kiedy jest jest słabo, kręci się w głowie, ma mdłości, ledwo stoi na nogach. Niepotrzebne skreślić. W ten sposób sprawisz, że na moment świat będzie lepszy.

W jej imieniu - dziękuję.



piątek, 17 kwietnia 2015

siostry weganki i bracia weganie, dzięki Wam!

Nie wiem, jak Wy, ale my zjedliśmy już wszystkie świąteczne zapasy. Pomyślałam więc, że to świetny moment, żeby napisać coś o jedzeniu. Zdrowym jedzeniu. 

Kiedy Franek był malutki, bardzo szybko okazało się, że jest alergikiem. Wiem, że w dzisiejszych czasach to nic nadzwyczajnego. Coraz trudniej znaleźć małych niealergików. 

Wiele mam przeżywa niemałą frustrację, dowiadując się, że dziecko ma nietolerancje pokarmowe. Oczywiście, nie chcę umniejszać roli tatusiów, oni też z pewnością przeżywają tę sytuację, ale mamy karmiące piersią są nią bezpośrednio obciążone. To one muszą wprowadzić dietę eliminującą, żeby pomóc maluszkom. 

Być może najprościej byłoby odstawić dziecko od piersi i przejść na sztuczne żywienie. Być może. Ale proste rozwiązania nie zawsze są najlepsze. Trzeba pamiętać, że mleko mamy działa osłonowo, dlatego alergicy szczególnie go potrzebują. Idealna sytuacja to zlokalizowanie alergenu i wyeliminowanie go z diety mamy karmiącej. 


U nas winowajcą okazał się Pan Pomidor. Addio pomidory śpiewałam sobie przez kilka miesięcy. Teraz mogę już je jeść, ale Franek wciąż nie może mieć z nimi bezpośrednio do czynienia (około 11 miesiąca przestały mu szkodzić w moim mleku). 


Zanim jednak odkryłam źródło alergii, musiałam przejść na restrykcyjną dietę eliminującą.

Wiecie kto mi wtedy pomógł? Weganie. Zawsze myślałam, że to niezłe freaki, a jako mięsożerca nie byłam w stanie zrozumieć wegetarian, a co dopiero ludzi, którzy rezygnują nawet z jajek i mleka! 


Punktem wyjścia dla mamy alergika jest wyeliminowanie wszystkich najpopularniejszych alergenów. A do nich zaliczają się (między innymi) wszelkie produkty jajko i mleko pochodne. Co to oznacza w praktyce? Żmudne czytanie wszystkich etykietek, ponieważ jajka w proszku i mleko w proszku są dodawane do całej masy produktów, których wcale nie podejrzewalibyśmy o to, że mają je w składzie (np. w chlebie). Masakra. Na szczęście – jak już pisałam – są weganie. Oni z własnej woli przetarli szlaki, którymi ja musiałam kroczyć zdecydowanie wbrew swej woli ;) Jakież było moje zdumienie, gdy odkryłam bogactwo kuchni wegańskiej! Co więcej – okazało się, że dobrze zbilansowana dieta wegańska jest naprawdę zdrowa. Odkryłam produkty, o których nigdy nie słyszałam, na przykład karob. Odkryłam też zastosowanie różnych produktów, o których nawet nie śniłam, na przykład beza z siemienia lnianego :D 



Dieta wegańska zafascynowała mnie swym bogactwem. I choć na diecie być już nie muszę (co najwyżej odchudzającej, heheszki), a z mięsa i jajek rezygnować nie zamierzam, w naszej kuchni zagościło sporo wegańskich inspiracji. Jednym z takich odkryć jest amarantus. To niezwykłe i wciąż niestety mało popularne zboże jest jednym z najlepiej przyswajalnych przez człowieka źródeł żelaza (z anemią boryka się bardzo wiele osób, zwłaszcza dzieci, kobiet w ciąży i karmiących mam). Zamiast łykać syntetyczne żelazo, naprawdę lepiej wprowadzić do codziennej (lub prawie codziennej) diety ten właśnie produkt. 



W jakiej postaci można go kupić? Czy w ogóle można go kupić w normalnych sklepach? W jakiej postaci go jemy? 



Na szczęście większość marketów ma dział EKO, w którym zazwyczaj bez trudu odnaleźć można amarantus. Są oczywiście specjalne sklepy ekologiczne, można go też zamówić (pewnie trochę taniej) przez Internet. 

Amarantus dostępny jest w postaci mąki, która świetnie nadaje się do panierowania (kotleciki - miłość wszystkich Polaków – od teraz w zdrowszej formie), zagęszczania sosów (świetne połączenie z wołowiną) oraz do wszelkiego typu kruchych ciast (zarówno słodkich, jak i słonych tart). W przypadku ciast zazwyczaj robię mieszanki, np. 1/3 mąki pszennej, 1/3 mąki orkiszowej i 1/3 mąki amarantusowej. Podsypuję nią także blachę do innych wypieków. 

Inna postać amarantusa to tak zwany popping. Amarantus ekspandowany, który przypomina minipopcorn :) Można go dosypać do jogurtu. 

Wreszcie moje niedawne odkrycie – amarantus w płatkach, który wygląda jak drobinki złota. Dodaję go głównie do mięs. Właściwie w prawie każdym obiedzie staram się przemycić choć trochę amarantusa. 

A na koniec wersja dla leniwych ;) Amarantus gotowy do spożycia – ciasteczka z melasą, które smakiem i wyglądem przypominają sezamki. Smakowita i zdrowa przekąska (mamy ją zawsze w samochodzie - na wypadek gdyby któreś z nas zgłodniało). 


środa, 1 kwietnia 2015

Jak oszczędzać pieniądze?

Kto mnie zna, ten pewnie parsknął śmiechem, czytając tytuł tego posta. To żadna tajemnica, że ja i oszczędzanie to dwa sprzeczne pojęcia. Oksymoron. Złośliwi może nawet przeczytają ten post z ironicznym uśmieszkiem: co też ta Kasia ma do powiedzenia na TEN temat?

No cóż… nie mylicie się! Mimo usilnych prób wprowadzenia w życie oszczędnego modelu egzystencji, nadal kiepsko mi to idzie. Ale staram się! I - chcąc nie chcąc -  wciąż uczę się na błędach.

Dziś będzie o jednym z takich błędów.

Moi drodzy, nigdy, ale to nigdy nie wychodźcie z domu bez książki. Może skończyć się to fatalnie dla Waszych finansów. Taki oto los spotkał mnie w ubiegłym tygodniu… Idąc do tramwaju (miałam nim odbyć zawrotną dwudziestominutową podróż, a jak powszechnie wiadomo, taka podróż bez lektury dłuży się niemiłosiernie), uświadomiłam sobie, że zapomniałam wziąć coś do czytania. Jak na złość droga do tramwaju wiodła obok księgarni… Dopowiedzcie sobie ciąg dalszy…

Ale mało tego!

W księgarni stanęłam przed dylematem: ambitna (Jurij Andruchowicz Zwrotnik Ukraina) czy przyjemna (Lisa Unger Wyspa nieprawdy) lektura.
Jak to się skończyło? Kupiłam obie. A przy kasie dorzuciłam jeszcze ofertę z promocji (Gillian Flynn Zaginiona dziewczyna). Kasjerka zachęcała mnie do niej tak przekonująco, że wszelkie oszczędne hamulce puściły i księgarnię opuściłam solidnie obładowana.

Lektura ambitna wciąż czeka na półce, szczerze mówiąc, trochę boję się po nią sięgać, bo nie zapowiada się lekka książka czytana do poduszki.
Natomiast oba thrillery (tudzież kryminały – jakże płynne są granice między tymi gatunkami) pochłonęłam. I chętnie podzielę się z Wami moimi wrażeniami.

1. Lisa Unger Wyspa nieprawdy



Książka napisana naprawdę ładną prozą. Świetne portrety psychologiczne. Sam wątek dreszczowy rozwija się stosunkowo późno, ale może to i dobrze, bo – w moim odczuciu – jest najsłabszą stroną książki, momentami naciąganą. Ale, ale. I tak uważam, że warto przeczytać. Dosyć dobrze pokazuje mechanizmy uwikłania w toksyczną rodzinę. Wiem, wiem – to banał, temat stary jak świat. Jednak Unger pokazuje to na tyle przekonująco, że w trakcie lektury co i rusz przypominały mi się różne takie toksyczne relacje, które znam lub kojarzę z bliższego albo dalszego otoczenia. Książka o kobietach i chyba raczej dla kobiet. 

2. Gillian Flynn Zaginiona dziewczyna



Zupełnie inaczej sprawa ma się z bestsellerem (wg "New York Timesa"). Tu strona techniczna leży. Trudno mi uwierzyć, że książka, którą jarała się Ameryka, może być aż tak słabo napisana. Być może to kwestia tłumaczenia i redakcji. Sama nie wiem. W każdym razie po przebrnięciu przez pierwszych 50 stron (tomiszcze liczy w sumie 650), naprawdę zaczęłam wciągać się w fabułę. Książka jest przerażająco wciągająca, pełna zwrotów akcji i naprawdę poschizowanych wątków (wybaczcie to określenie, ale ono naprawę idealnie pasuje, zresztą czytanie co jakiś czas przerywałam okrzykiem „rany, ale schiza” – spytajcie mojego męża). Wnioski z lektury? Przed ślubem warto udać się z przyszłym współmałżonkiem do poradni psychologicznej na testy diagnostyczne. Więcej nie powiem, żeby nie spojlerować.