poniedziałek, 4 stycznia 2016

Sobie śpiewam, a co z muzą? /taki suchy żarcik polonistyczny/

Noworoczne postanowienia to nudy na pudy. 
Dlatego nie będzie żadnych postanowień w stylu "w nowym roku więcej notek". Nie. Jak się uda, to fajnie. Jak nie - to szkoda, ale trudno. 
Dawno nie pisałam, z powodów wielorakich. Intensywność życia rodzinnego wkroczyła u nas w ostatnich miesiącach na prawdziwe wyżyny. Dla zdrowia psychicznego (i fizycznego) trzeba było zrezygnować z niektórych aktywności. 
Tyle tłumaczenia :P 

Dziś post muzyczny. 

Na muzyce jakoś szczególnie się nie znam. To znaczy lubię. Słucham. Kiedyś chodziłam na koncerty (jakoś tak w gimnazjum i liceum miałam sporą fazę na takie rozrywki, potem mi przeszło). Kolekcja moich płyt była (śmiały to być może sąd) imponująca. Niestety na okoliczność przeprowadzki znakomita większość zaginęła. Jak by tego było mało, trafił mnie się mąż umiejący co prawda śpiewać i grywać na gitarze (acz niechętnie, trzeba go bardzo prosić), ale niepałający sympatią do słuchania muzyki non-stop. No i jakoś tak mi się od tego męża udzieliło. Niestety - nie w kwestii śpiewania i grania, tylko tego niesłuchania. A raczej - dość rzadkiego słuchania. 

Oczywiście, oczywiście - śpieszę uspokoić wszystkich znawców idealnego rodzicielstwa. W CIĄŻY SŁUCHAŁAM MOZARTA. Co prawda tylko od czasu do czasu. Bo jednak wolę Czajkowskiego. Ale chyba też ujdzie? 

Od roku z mniejszą lub większą regularnością chodzę z Frankiem na zajęcia umuzykalniające. Coraz popularniejsze Gordonki. O metodzie szczegółowo rozpisywać się nie będę. W skrócie rzecz ma się tak: 
  • Zajęcia są dla dzieci od 6 miesiąca życia - mnie to właśnie skusiło, bo w okolicy nie było innej oferty dla najmniejszych maluchów.  
  • Na zajęcia dzieci przychodzą z rodzicem lub innym opiekunem - jest więc bezpiecznie. I nie chodzi mi o zaufanie do personelu, tylko o poczucie bezpieczeństwa dziecka, dla którego wystarczającym szokiem musi być pani prowadząca i inne (obce) dzieci. Oczywiście, z czasem dziecię się przyzwyczaja, ba! nawet ośmiela :) 
  • Na zajęciach dzieci NIC NIE MUSZĄ. Czyli nie klaszczemy dziecięcymi łapkami. Nie wciskamy na siłę grzechotek. Nie zmuszamy ich do śpiewania gamy. Hmmm... No dobra - ktoś zapyta - to co wy w ogóle robicie na tych zajęciach? I tu przechodzimy do sedna. Sedno zapewne zniechęci wielu rodziców (na przykład mojego męża, który po jednych zajęciach powiedział "nigdy więcej" :P). Mnie nie zniechęciło, a rosnąca popularność, jaką cieszą się te zajęcia, świadczy o tym, że nie jestem wyjątkiem. Na zajęciach grają i śpiewają - prowadzeni przez bardzo dobrze przygotowaną i muzycznie wyedukowaną prowadzącą - dorośli! 


Hip-hip-hura! Wreszcie miejsce, gdzie mogę śpiewać i grzechotać. I nikt nie patrzy na mnie jak na wariatkę. 

O korzyściach pozamuzycznych płynących z gordonków planuję napisać innym razem. Korzyści muzyczne są takie, że wspólnie sobie z Frankiem śpiewamy. I idzie to pomału coraz lepiej. 

W poście muzycznym nie może zabraknąć też muzyki. Do słuchania, do bujania, czasem do tańczenia, a bardzo często do wygłupów. Pisałam Wam kiedyś o pierwszym koncercie Franka. Możecie odświeżyć ten wpis tutaj. Tak, tak. Znaliśmy i polubiliśmy Anię Brodę, zanim stało się to modne za sprawą programu Mam talent. Dziś chciałabym się podzielić kolejnym muzycznym odkryciem. 

Przed Świętami wpadłam na pomysł kupienia Frankowi płyty dla dzieci. Do tej pory dysponował trzema zestawami kołysanek (w tym "Kołysała mama smoka" i duet Turnau&Umer <3). Chciałam jednak coś bardziej do potańczenia oraz rozwijania słownictwa. I znalazłam! Płyta, na której dzieci śpiewają wiersze Tuwima. Uważam, że utwory jego (oraz Brzechwy) są po prostu nieśmiertelne, a ich rytm jest absolutnym majstersztykiem. W dodatku często są z jajem, więc można się przy nich pośmiać. Miałam trochę stracha, kupując tę płytę wiedziona impulsem bez uprzedniego odsłuchania. No ale z tyłu zobaczyłam, że patronaż na tym muzycznym przedsięwzięciem objęła Lemonka - żoliborska kawiarnia dla mam z dziećmi, do której swego czasu namiętnie chodziłam (teraz też mi się zdarza, choć rzadziej). Zaufałam Lemonce i się nie zawiodłam! Płyta jest zaskakująca, nowoczesna, ale i tradycyjna ("Lokomotywa" z przytupem prawie hip-hopowym, a jednocześnie wiele fragmentów przenosi mnie do krainy dzieciństwa i najlepszych starych dobranocek, z absolutnie cudownymi ścieżkami dźwiękowymi), dziecięca, ale bynajmniej nie infantylna (mój ukochany "Aeroplan" śpiewa mała dziewczyneczka o głosiku iście anielskim, a jednocześnie jest to interpretacja pełna humoru). 
Bardzo się cieszę, że odkryłam MUZALINKI - bo to o nich mowa. W zalewie kiczu, tandenty i ogólnej ohydy, można znaleźć coś na poziomie. Zachęcam do wysłuchania chociaż kilku utworów :) 

http://muzalinki.pl/muzalinki 

Niestety - "Lokomotywa" jest dostępna tylko na płycie. 


piątek, 28 sierpnia 2015

Choroba jasna!

Wakacje. 
Kojarzą się z wieloma rzeczami. Morze, góry, jeziora, kajaki, zwiedzanie, wędrówki - co kto lubi. Grunt, że ma być frajda. 

U nas frajdy nie ma. Jest za to choroba. I to nie jedna. Spieszę zapewnić, że nic bardzo poważnego. A to rota wirus, a to zapalenie gardła, a to angina. Więc szpitala nie ma. Jest siedzenie w domu. No właśnie. Siedzenie w domu. Ja i tak - według Państwa naszego - siedzę w domu. Siedzę na tyłku i nic nie robię. W końcu jestem na urlopie, heloł! 
Przymusowe siedzenie w domu skłoniło mnie do następujących przemyśleń. 
Co ma zrobić chory rodzic? 
Jak zajmować się dzieckiem? 

Kiedy chodzę do pracy i dostanę anginy, to ląduję na L4. 
Ale ja nie chodzę do pracy, bo pracę mam w domu. 24/7. Mój mały pracodawca nie rozumie jeszcze, że mama jest chora. Zwłaszcza, że sam zdrów jak ryba. Nie dostanę zwolnienia od bycia mamą. Nie dostanę dnia wolnego, żeby się wykurować. Kiedy byłam w ciąży, w ogóle nie myślałam o takich sytuacjach. Niestety, dość szybko musiałam się przekonać, że mają one miejsce i od czasu do czasu w tej chorobowej wyliczance pada na mnie. 

Co można zrobić w takiej sytuacji? Jak ja sobie z tym radzę? 

Po pierwsze, nie panikować. Panika udziela się dziecku i zamiast jednej osoby chorej, mamy dodatkowo dwie osoby na skraju histerii. 

Po drugie, spać ile i kiedy można. Franek śpi w ciągu dnia, więc idę spać razem z nim. Mąż wraca z pracy, więc idę spać zaraz po kolacji. Mąż rano wstaje - oporządzi przy okazji malucha, a ja jeszcze śpię - w końcu sen to zdrowie. 

Po trzecie, zadbać o bezpieczną przestrzeń. Nie mówię, że na co dzień jest niebezpieczna. Ale na co dzień mam siłę kontrolować, czy moje dziecko nie topi aktualnie samochodu w sedesie albo nie bawi się w akuku z włączonym piekarnikiem. Dlatego, kiedy czuję, że rozkłada mnie wysoka gorączka, zamykam drzwi do wszystkich pomieszczeń i ładuję się z maluchem do jednego, tego w którym ja mam gdzie się położyć (na przykład sypialnia lub salon), a dziecię może się bawić. Następnie resztkami sił wynoszę wszelkie niebezpieczne tudzież tłukące się rzeczy z tego pomieszczenia (dzbanki, kubki etc.) i wnoszę wystarczająco dużo zabawek, którymi synek może się pobawić przez 2-3 godziny. Książeczki i wszelkiej maści brumbrumy królują. Nie daj Boże coś hałasującego (drewnianym klockom mówimy wtedy papa, bowiem mogą przyprawić mnie o jeszcze większy ból głowy, niestety niemetaforyczny). Potem w pozycji leżącej, z jednym okiem przymkniętym (coś a la sen), a drugim półotwartnym skierowanym na bobasa (coś a la czuwanie), wyczekuję zbawienia. To znaczy godziny 18, kiedy mój mąż wraca z pracy. 

Po czwarte, poproś o pomoc. Wiem, że nie zawsze jest to możliwe. Nie każdy ma taki komfort jak ja, że rodzice i teściowie mieszkają w tym samym mieście (u nas w tym tygodniu dyżury, kto wychodzi z Frankiem na spacer, bo chorzy rodzice mają zakaz spacerków). Ale może jest w sąsiedztwie jakaś zaprzyjaźniona "placowa" mama, która może zerknąć też na cudze dziecko. A może jakaś przyjaciółka, która w ramach wprawiania w macierzyństwo wybierze się na spacer z Twoim maluchem? Inna sprawa, że moi rodzice i teściowie pracują, więc na ich pomoc mogę ewentualnie liczyć tylko wieczorami i w weekendy. Dlatego... 

...po piąte, spróbuj znaleźć ciekawe zabawy dla Ciebie i malucha, w których możesz uczestniczyć na leżąco. U nas królują książeczki. Franek ma obecnie fazę na Ulicę Czereśniową, więc leżymy obłożeni pięcioma tomami i po kolei wszystkie oglądamy. Na szczęście moja angina nie jest już w fazie "nie mogę mówić", więc daję radę nazywać te wszystkie ciekawe rzeczy na obrazkach, które synek wskazuje palcem, mówiąc "TO!" :) 

Po szóste, korzystaj ze zdobyczy cywilizacji. Ja - ilekroć jestem chora - zamawiam zakupy przez Internet z dostawą do domu. W dzisiejszych czasach to nie jest problem (choć oczywiście piszę to z mojej, warszawskiej perspektywy, nie wiem, jak to jest gdzieś indziej, ale przypuszczam, że da się coś wykombinować). Warto też być zapobiegawczym i mieć w zamrażarce przynajmniej 2-3 porcje obiadowe (ja mam zawsze jakąś rybę i kotlety plus mrożone warzywka), żeby nie umrzeć z głodu, czekając na kuriera. 


Jeśli macie jakieś genialne patenty, to się podzielcie. Przy mojej skłonności do rotawirusów mogę być pewna, że jeszcze niejedna taka sytuacja przede mną. 


poniedziałek, 20 lipca 2015

Co robię, kiedy nie piszę

Wiem, wiem. 

Zapowiadałam, że będę dzielić się moimi impresjami czytelniczymi. Niestety. Przyznaje się. Zabrakło mi czasu. Byłam zajęta czytaniem :) 

Ostatnio odnawiam starą znajomość z pewnym pociągającym gatunkiem powieści. Tak, tak. Kryminały, bo o nich mowa, to moja dawna miłość (choć może stosowniejsze będzie określenie sympatia). 

Pamiętne rodzinne wakacje w Krościenku. Miałam wtedy jakieś 11 lat. Stan zagrożenia powodziowego na Dunajcu. Lało bez przerwy. Na szczęście w naszym ośrodku wypoczynkowym o dumnej, acz aż nazbyt dosłownej nazwie Trzy Korony była minibiblioteczka, a w niej chyba wszystkie przetłumaczone na język polski powieści Agathy Christie. Pochłaniałam je bodaj w tempie trzech dziennie. Czytałam non-stop, co zapewne nie było w smak mojej młodszej siostrze (sorry, Ewa). I tak zaczęła się moja miłość do kryminałów, przy jednoczesnej silnej niechęci do kryminału. 



Nikt nigdy potem nie zaczarował mnie tak jak ona. Opowieści sir Arthura Conan Doyle'a? Do dziś nie jestem w stanie pojąć ich fenomenu! Przecież ten paranoiczny psychopata Holmes nawet się nie umywa do Herculesa Poirota! 

Ostatnimi czasy postanowiłam posmakować na nowo w tej literaturze. 

Czas na krótkie sprawozdanie. 

Wspomniałam (tutaj), że wciągnęła mnie powieść Wyspa nieprawdy Lisy Unger. Wciągnęła mnie na tyle, że (nie uszczuplając na szczęście rodzinnego budżetu - chwała Wam, znakomicie zaopatrzone biblioteki dzielnicowe!) pochłonęłam wszystko, co zostało przetłumaczone na polski i czekam na więcej. 
Trzeba przyznać, że każda kolejna książka jest bardziej ambitna. Piękne kłamstwa i Cząstkę prawdy czyta się dość dobrze, dreszczyk jest, wszystko pięknie. Mimo to - szału nie ma. Amnezja to jedna z dziwniejszych książek, jakie czytałam i chyba równie dobrze żyłoby mi się bez tego doświadczenia lekturowego. Z jednej strony, nie wiem, jak można nazwać bohaterkę Ofelia, z drugiej - dowiedziałam się, że istnieje całkiem ciekawa choroba psychiczna. 
Kolejne książki Unger są już znacznie lepsze. Zarówno warsztatowo, jak i fabularnie. Kruche więzi i Mój przyjaciel Mrok mogę polecić jako lekturę na wakacje. Myślę, że mogą się Wam spodobać. U Unger podoba mi się, że wątek kryminalny jest tylko pretekstem, żeby stworzyć naprawdę dobre portrety psychologiczne, a nawet socjologiczne (jest coś takiego jak portret socjologiczny? chyba nie... niech zatem stosownie będzie: pejzaż socjologiczny :P ). 

To samo mogę powiedzieć o innej pisarce, tym razem polskiej. Moja imienniczka obdarzona nazwiskiem, które skazuje ją na sensacyjny sukces - Katarzyna Bonda. Popełniła ostatnio kilka książek, które zostały naprawdę dobrze wypromowane (brawo, Wydawnictwo Muza!). Traf chciał, że i do mnie trafiły dwie pierwsze książki z serii o Saszy Załuskiej (Pochłaniacz i Okularnik). 
W pierwszej przedstawiony został układ mafijny w pięknych garniturach, a nawet togach z charyzmatycznym księdzem w tle (i nie jest to bynajmniej drugi ojciec Mateusz). Niby fikcja, ale jednak piramida finansowa z bursztynem w tle coś mi tak jakby przypomina ;) 
Druga ma nieco odjechany wątek kryminalny (momentami jak z horroru), ale w niezwykle ciekawy sposób ukazuje życie społeczności Hajnówki. Miasteczka, w którym krzyżują się ze sobą różne narodowości i wyznania. To opowieść nie tylko o zbrodni, ale o historii, która się za nią kryje. O historii, która nas determinuje i stygmatyzuje. O historii, od której nie da się uwolnić. Nie da się też jej jednoznacznie ocenić, bo każdy ma swoje racje. I nie da się porównać, czyje rany bardziej bolały. 
Najlepszą recenzją będzie chyba to, że zdobyłam pozostałe książki Bondy. Wyczekane w bibiotekach leżą teraz na parapecie, a ja czytam pierwszą z tego stosiku, czyli Florystykę. 


Na dziś to wystarczy, inną razą napiszę coś o męskich autorach. Albo lepiej - o ich książkach.

Dobrego dnia! 

sobota, 4 lipca 2015

Czipsy po mojemu

Dzisiaj coś o jedzeniu :) 

Lubię zdrowe jedzenie, ale mam jedną grzeszną słabość... czipsy! 
Na szczęście odkryłam ich zdrowy odpowiednik :) Dziś - czipsy z jarmuża! 

Jarmuż to od kilku sezonów kulinarny superskładnik. Bardzo, bardzo modny. Kto, tak jak ja, śledzi topszefy, masterszefy i inne takie - ten wie. 
Naczytawszy się o niezwykłych walorach zdrowotnych tego warzywa z rodziny kapustowatych, postanowiłam go spróbować. 
Pierwsze próby były nieudane - jarmuż ma bardzo specyficzny smak, który niezbyt mi podszedł. 
Ale grunt to się nie poddawać. Natchnęło mnie dnia pewnego na jarmużowe czipsy - i to był strzał w dziesiątkę! Mój mąż został wręcz jamużowym amatorem! 

Jarmużowe chipsy są banalne w przygotowaniu. Sami się przekonajcie.

A oto jak się za tę zdrową przekąskę zabrać:




1. Jarmuż trzeba umyć. Wiadoma sprawa. 


2. Rozdzielamy liście na małe kawałki, tak żeby pozbyć się najbardziej łykowatych fragmentów.
Zostawiamy do wyschnięcia. (to ważne - w przeciwnym wypadku zamiast chrupiących czipsów wyjdzie nam paciaja). Układamy na silikonowej  macie do pieczenia. 


3. Suche kawałki jarmuża posypujemy słodką papryką. Dla amatorów ostrości może być chilli cayenne, ale zalecam umiarkowane stosowanie (zdarzyło nam się przesadzić z jego ilością). Do tego odrobina soli i pieprzu (choć bez nich też będzie pycha). 


4. Jeszcze odrobina oliwy z oliwek.


5. I do pieca!
200 stopni.
Termoobieg.
5 minut.


6. Jarmużowe czipsy to fajna przekąska. Mogą też być dodatkiem do obiadu. 
Tu: w towarzystwie dorodnej dorady. Mniam. 


7. Czipsy w pełnej okazałości. Są naprawdę chrupiące :)

Smacznego!

PS
Przymierzam się do jarmużowego pesto. Jeśli mi posmakuje, to dam znać :)

niedziela, 28 czerwca 2015

Moich 10 sposobów na radosne macierzyństwo

Czytam te internety i co jakiś czas trafiam na wpisy o tym, jak ciężko jest być matką. Ba! Rozmawiam z koleżankami i wnioski z tych rozmów podobne. Oczywiście - każdy rodzic jest inny. Każde dziecko jest inne. A przede wszystkim każda relacja rodzic-dziecko jest inna. Dlatego mój tekst nie ma być w założeniu zbiorem rad, jak być zadowolonym z siebie rodzicem. To po prostu lista rzeczy (czy może raczej postaw), które pomagają mi w byciu matką. Tak, tak. Bo jestem naprawdę zadowolona z bycia mamą :)


1. Brak przywiązania do nadmiernego porządku w domu

Nie pochwalam syfu. Zresztą, źle się w nim czuję. Ale naprawdę pewien zdrowy dystans emocjonalny do bałaganu jest po prostu niezbędny, kiedy w domu mieszka mały człowiek. Polecam. Zarówno dystans, jak i małego człowieka. 


2. Żelazko? A co to takiego? 

Jako osoba na wskroś leniwa i nieznosząca marnowania czasu na sprawy, których nienawidzę, już dawno stwierdziłam, że prasowanie jest czynnością pozbawioną (zasadniczo) sensu. Nie dość, że nigdy nie zdarzyło mi się wyprasować czegokolwiek idealnie, to średnio 5 minut po założeniu ubrania, trudno było stwierdzić, czy było ono wyprasowane, czy nie. Uznałam więc, że nie warto się męczyć dla pięciominutowego efektu doskonałej bluzki. Od lat stosuję zasadę odpowiedniego wieszania mokrych ubrań, dzięki czemu żelazka używam tylko w stosunku do baaardzo wymagających ubrań. 
Jak można się domyślić, nie prasuję też ubranek niemowlęcych. To znaczy wyprasowałam je raz. Wyprawkę szpitalną, kiedy pierworodny tkwił jeszcze w brzuchu. Potem nie miałam już na to ani czasu, ani ochoty. 
Wiem, że niektórzy potępiają w czambuł matki nieprasujące. Takie osoby zapewne cierpią na nadmiar wolnego czasu, więc zapraszam je do mnie. Jeśli chcecie się wyżyć, to mój mąż ma całe mnóstwo koszul. Nie pogardzimy Waszą pomocą. 


3. Czyste ubranka? Mission impossible 

Znacie ten dowcip? 
Przy pierwszym dziecku matka przebierała je, widząc nawet najmniejszą plamkę. 
Przy drugim - dopiero kiedy plam było zbyt wiele, żeby dostrzec oryginalny wzór na ubraniu. 
Przy trzecim - kiedy mieli przyjść goście. 

Może nie jestem aż tak dalece wyluzowana, ale bliska jest mi idea niemęczenie siebie ani dziecka przebieraniem z powodu byle plamki.


4. Zasada decorum, czyli zachowania odpowiedniej proporcji zabawek do przestrzeni

Klucz do ogarnięcia chaosu to dobre rozplanowanie przestrzeni. Ja trzymam się kilku prostych zasad. Są dwie półki na książki Frankowe. Jest jedna półka na książki o tematyce dzieciowej. Są dwie półki na pieluszki. Mam zakodowany układ tych półek, więc w nocy, o północy (jak mawiał mój pan od WOS-u), mogę nawet po ciemku odłożyć rzeczy na właściwe miejsce. 
System pudełek też ułatwia życie. Pudełko na zabawki w dużym pokoju, pudełko na zabawki nieużywane, pudełko na przybory plastyczne...
I wreszcie rzecz najważniejsze: Franek ma sporo zabawek, ale nie wszystkie są w zasięgu jego ręki. Część leży na półkach, a część jest na ziemi. Jeśli Franek chce którąś z "górnych" zabawek (a staje się coraz bardziej decyzyjnym chłopcem), to po prostu odkładamy jedną z tych zabawek, która mu się już znudziła, i dopiero wtedy sięgamy po nową. Robota z tym żadna, a chaos dzięki temu - okiełznany. 


5. Zabawki, które wydają dźwięki, to złe zabawki

Bardzo cenię naszą rodzinę za to, że szanują nasze decyzje związane z rodzicielstwem. Na przykład pytają, jaki prezent kupić Franciszkowi. Uchroniło nas to przed zalewem "zabawek made in China". Grające ustrojstwa nie są przez nas tolerowane z kilku przyczyn: 
a) są brzydkie, 
b) 90% wydaje kakofoniczne dźwięki,  
c) w większości nagrane wypowiedzi mają jakieś wyjechane w kosmos sposoby akcentowania (kiepski pomysł w przypadku dziecka, które dopiero uczy się mówić), 
d) doprowadzają rodziców do szewskiej pasji. 
Dlatego właśnie zabawki grające możemy policzyć na palcach jednej ręki.
I bardzo nam z tym dobrze.


6. Nie chcesz, to nie 

Nie uszczęśliwiajmy się na siłę. Dziecko jest rozmarudzone? Może lepiej odpuścić dziś sobie zakupy i zamówić je przez Internet? W kwestii jedzenia stosowana przez nas metoda BLW jest źródłem luzu i chilloutu. Żyć, nie umierać. Staram się regularnie z Frankiem rysować, ale naprawdę świat się nie zawali, jeśli sobie to odpuścimy, bo któreś z nas nie ma na to zwyczajnie ochoty. 
Innymi słowy - luz, blues i palemki. 


7. Mój mąż to także ojciec mojego dziecka 

Nasza ulubiona sąsiadka ilekroć widzi mnie wychodzącą samą z domu, pyta: 
-A gdzie Franciszek? 
-W domu, z tatą - odpowiadam zgodnie z prawdą. 
-Z tatą? Sam? - niezmiennie, od wielu miesięcy sąsiadka przeżywa szok. 

Ja rozumiem, że Michał młodego piersią nie nakarmi, ale naprawdę - całą resztę ogarnie. Zresztą nie chodzi tylko o to, żebym ja gdzieś wyszła spokojna o to, że potrzeby Franka zostaną zaspokojone. Lubię czasem wyjść z domu i zostawić moich facetów, bo jest to świetna okazja do budowania relacji ojciec-syn. Trąbimy wszem, wobec o kryzysie ojcostwa, a czy dajemy okazję naszym mężom, żeby tę relację rozwijali? Naprawdę, warto zaufać w tej sprawie. Dla dobra całej rodziny. 


8. Mój mąż to przede wszystkim mój mąż 

Relacje małżonków po pojawieniu się na świecie potomka to temat rzeka. Chciałabym go jakoś kiedyś rozwinąć, więc teraz tylko zasygnalizuję kilka spraw. Przede wszystkim mój mąż jest moim mężem. A ja jego żoną. Dlatego trzeba czasem się spiąć, poprosić o pomoc babcię/teściową/koleżankę/siostrę/szwagra i ruszyć w świat jak za dawnych czasów. My praktykujemy randki małżeńskie i zachęcam do tego wszystkich rodziców. Dajcie sobie czas (raz na miesiąc, a jak możecie, to nawet częściej) na wspólne wyjście tylko we dwoje. I naprawdę - spróbujcie znaleźć inne tematy do rozmowy niż dzieci, dzieci i jeszcze raz dzieci. 


9. Jak miło jest popracować (zawodowo)! 

Nie jestem na etacie, ale korzystam z uroków wolnego zawodu i od czasu do czasu pracuję nad jakimś zleceniem. Płynie z tego wiele korzyści, z finansową na czele (naprawdę dobrze jest mieć własne pieniądze). Najważniejsze jest jednak to, że nie wypada się z rynku, rozwija się swoje kompetencje zawodowe i można się (pozytywnie) zmęczyć. Jak się człowiek napoci nad korektą, to potem z przyjemnością odpocznie, budując wieże z klocków ("Klocki robią łubu-du"). 


10. Małe przyjemności <3 

Kawa z koleżanką. Pyszne lody. Ekstra obiad. Dobra książka. Świetny film. Wciągający serial. Nowa bluzka. COKOLWIEK. Róbcie, drogie Matki, coś dla siebie. Bo zwariujecie. Z pustego i Salomon nie naleje - znacie to? Nie możecie wciąż z siebie dawać. Czasem trzeba zrobić coś dla siebie. Naładować akumulatory. Naprawdę, proszę, zadbajcie o siebie. 

środa, 20 maja 2015

kult czapki

Maj w rozkwicie. Pierwsze prawdziwie upalne dni w tym roku. Fanką skwaru nie jestem, więc na wyprawę do parku odpowiednio nas wyposażyłam: przewiewne, lekkie, bawełniane ubrania, kapelusz od słońca (Franek), okulary przeciwsłoneczne (ja) i oczywiście woda, co by się człowiek nie odwodnił. 

Coś nas podkusiło, żeby do parku podjechać autobusem. Niestety z powodu objazdów (#kochamremonty) utknęliśmy na 40 minut w strasznym korku. Klima oczywiście nie działała, wszystkie okna zamknięte, dzieć w płacz, a ja myślałam tylko o tym, czemu nie mam wachlarza. Albo takiego fajnego babcinego miniwiatraczka. No nic. Nie takie rzeczy człowiek przeżył. Lato idzie, będzie gorzej. Wtem, słyszę za plecami urywek rozmowy telefonicznej "kochana, no masakra jakaś, upał nie z tej ziemi, 25 stopni w cieniu, zaraz się ugotuję". 

Nie mogłam się powstrzymać i postanowiłam poszukać wzrokiem towarzyszkę niedoli. I tu przeżyłam zdziwienie. Otóż pełen upalnego udręczenia głos należał do pani w pikowanej ocieplanej kurtce. Z ortalionu. Kurtkę miała zapiętą pod samiuśką szyję. 

No ludzie kochani! Przecież od samego patrzenia robi się gorąco i bynajmniej nie mam na myśli poziomu atrakcyjności tej pani. Zresztą, kto wie? Może nie miała nic pod spodem i dlatego nie mogła się rozpiąć? Albo upaćkała się ketchupem i wolała powoli się gotować niż ukazać światu plamę? A może brała udział w eksperymencie "Nie zdejmuję kurtki przez miesiąc"? Nie wiem. Nie moja sprawa. 

Historyjka z autobusu to tylko pretekst, żeby napisać coś o typowo polskim zjawisku. 

KULT CZAPECZKI. 

Rozejrzyjcie się, któregoś pięknego słonecznego dnia, dokoła. Dzieci poubierane jak na Syberię. Czapki (nie mówię tu o takich z daszkiem, chroniących głowę przed słońcem), polary, grube skarpety, swetry, koce... Oczywiście, rodzice się nie przegrzewają. Co to, to nie. Krótki rękawek, szorty, spódnica. O co więc chodzi? Jeśli człowiek zarejestrował, że jest ciepło (a chyba zarejestrował, skoro jest ubrany lekko), to czemu funduje swojemu dziecku saunę? 

Czemu? 
ŻEBY SIĘ NIE PRZEZIĘBIŁO 

No jasne, jeśli dzieci od maleńkości są przegrzewane, to nic dziwnego, że potem byle wiatr zawieje, a już są chore. Dlatego warto od początku rozważnie ubierać dziecko. Wyznacznikiem powinien być karczek - ciepły, ale nie zgrzany. 

Mnie z kultu czapeczki uzdrowiła (na szczęście jeszcze przed narodzinami Franka) rozmowa ze znajomą, która wyprowadziła się do Holandii. Znam ten kraj, byłam tam i zimą, i latem. Klimat jest dużo mniej przyjazny niż w Polsce. Dlatego naprawdę do myślenia dały mi słowa koleżanki: tam nikt nie każe dzieciom chodzić w czapkach! Nawet noworodki mają gołe główki. 
No to skoro oni tak postępują i żyją, to może jednak w Polsce przesadzamy? 

Cieszę się, że od początku hartowałam Franka, oczywiście - w granicach zdrowego rozsądku. Gorący i zdrowy z niego chłopak :)


Na koniec wspomnienie z niedawnego spaceru. 
Upał. Dziecko w nosidełku. Z gołą głową. Podchodzi do mnie obca kobieta i konfidencjonalnym szeptem mówi
- Proszę pani, powinna pani dziecku założyć czapkę. Dziecko nie powinno mieć gołej głowy. 
- Dziękuję za troskę - odpowiadam z uśmiechem. - Wiem, że w Polsce mamy kult czapeczki, ale proszę mi wierzyć, na świecie nawet w ostrzejszych klimatach nie przegrzewa się tak dzieci. 
- No cóż... widzę, że wie pani lepiej. Mam nadzieję, że pani dziecko nie będzie ciężko chorować... - jej mina wskazywała, że życzy mi czegoś dokładnie przeciwnego. 

No jasne, bo zapalenie ucha mamy od wiatru, a nie od bakterii. Logiczne, nie? 

wtorek, 28 kwietnia 2015

...bo ciąża to nie choroba

Weszłam wczoraj rano na facebooka i od razu skoczyło mi ciśnienie. Otóż pewna telewizja śniadaniowa (której - jako szczęśliwa nieposiadaczka telewizora - nie oglądam) rozpoczęła dyskusję na temat tego, czy kobietom w ciąży należy ustępować, np. miejsca w kolejce lub w autobusie. 

Dyskusja na tryliard postów.

No cóż... moim zdaniem to chore, że w ogóle musimy DYSKUTOWAĆ na ten temat. Serio, aż tak źle jest z naszym człowieczeństwem, że trzeba publicznej debaty w tej kwestii? To retoryczne pytanie zostawiam zawieszone w próżni, chciałabym się zająć dziś jedną konkretną sprawą, która przy okazji wypłynęła. 

Wspólnym mianownikiem wielu wypowiedzi było słynne zdanie: "Ciąża to nie choroba".
Usłyszałam je już milion razy, także będąc w ciąży.
Słyszałam to zdanie w pracy.
Słyszałam to zdanie u lekarza.
Słyszałam to zdanie w rodzinie.
Słyszałam to zdanie wśród znajomych.
Słyszałam to zdanie - a jakże by inaczej - od przypadkowo spotkanych, nieznanych mi osób.

Oczywiście ten frazes pada wyłącznie z ust osób, które albo ciążę znają wyłącznie z teorii, albo miały to szczęście, że w ciąży czuły się doskonale, może nawet lepiej niż bez niej ;)



Co prawda w ciąży byłam dawno temu, ale pamiętam, że choć ciąża to nie choroba, to:

- można się w niej czuć gorzej niż kiedy jest się chorym

- istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że cały dzień jest się na głodniaka, ponieważ mdłości skutecznie utrudniają jedzenie czegokolwiek

- spada wtedy odporność, więc oprócz bycia w ciąży bardzo łatwo być także zwyczajnie chorym

- nie można brać wielu (większości) leków, więc nawet zwykły ból głowy jest katorgą, a co dopiero typowe dla ciąży bóle kręgosłupa, które czasem sprawiają, że człowiek nie ma siły wstać z łóżka

- z powodu zwiększonej (w bardzo szybkim tempie) masy ciała siadają stawy, pod koniec ciąży ledwo chodziłam, bo tak bolały mnie kolana i kostki

- co najważniejsze - pod sercem nosi się Nowe Życie, Małego Człowieka, którego trzeba za wszelką cenę chronić, bo jest zupełnie bezbronny.



Dlatego jeśli widzisz kobietę w ciąży, zaproponuj jej pomoc.
Być może odmówi, bo czuje się wspaniale. Ale być może pomożesz jej, kiedy jest jest słabo, kręci się w głowie, ma mdłości, ledwo stoi na nogach. Niepotrzebne skreślić. W ten sposób sprawisz, że na moment świat będzie lepszy.

W jej imieniu - dziękuję.