poniedziałek, 23 lutego 2015

pierwszy koncert

Zawsze będę ogromnie wdzięczna moim rodzicom za to, że chciało im się ciągać nas po różnych koncertach, wystawach, warsztatach i wszystkim, co może służyć rozwojowi. Wdzięczna tym bardziej, ponieważ wiem, że niektórzy nie widzą sensu w chodzeniu z dziećmi na takie (no śmiało, nie bójmy się tego szumnego określenia!) wydarzenia kulturalne. Bo przecież dzieci niewiele zrozumieją/zapamiętają. Bo szkoda czasu i pieniędzy (można pooglądać telewizję, hehehe), etc. A to zupełnie nie o to chodzi! Liczy się czas spędzony wspólnie - to ma zawsze ogromną wartość. Chodzi też o to, by dziecko osłuchiwało się z dobrą muzyką lub mogło napatrzeć się na piękne obrazy (ale i na piękną przyrodę!). Słowem - by było to dla niego naturalne. Znam wiele dzieci, które pierwszy kontakt z teatrem lub muzeum mają dopiero w szkole - w formie oficjalnego wyjścia klasowego. Moim zdaniem jest to w pierwszej kolejności zadanie rodziców, a nie szkoły*. 

Wczoraj mieliśmy naszą pierwszą wyprawę na koncert. Co prawda Franek ma dopiero roczek, ale od jakiegoś czasu chodzimy na zajęcia umuzykalniające (Gordonki), więc z muzyką, tańcowaniem i innymi dziećmi jest już trochę zaznajomiony. Poza tym od kilku tygodni namiętnie słuchamy Ani Brody, dlatego na wieść o jej występie w Tarabuku - nie wahałam się ani chwili. 
Zresztą sami posłuchajcie:






Te magiczne dźwięki trafiają zarówno do dzieci, jak i do ich rodziców. 
Mam nadzieję, że Was też porwała ta elficka - jak ją określa sama Ania - muzyka. 

Chciałabym się z Wami podzielić moimi odczuciami po tym występie. Jako mama najmłodszego widza miałam ten przywilej, że udało mi się zasiąść na widowni (a ściślej: w wygodnym pluszowym fotelu z Franciszkiem na kolanach). Nie było to wcale takie oczywiste, bo koncert cieszył się sporym zainteresowaniem i klimatyczna salka, załadowana po sufit książkami ledwo pomieściła dzieci, o rodzicach nie było już mowy (tłoczyli się w przejściu, przypuszczam, że chcieli jednym uchem złowić choć część tych pięknych melodii). Niestety Frankowy tata nie załapał się na koncert:( utknął z resztą rodziców przy wejściu. 
Z fascynacją obserwowałam, jak Ania Broda radzi sobie z tą sporą, głównie trzyletnią grupą. Określenie koncert nabrało nowego znaczenia - to była interakcja w pełnym tego słowa znaczeniu. Dzieci wymyślały własne słowa piosenek, wszystko mogły komentować (i nie były z tego powodu strofowane lub uciszane - przeciwnie - z szacunkiem wysłuchane). Śpiewy, klaskanie i wydawanie dziwnych dźwięków pasujących do danej piosenki (np. chrapania) tworzyły idealny duet ze śpiewem Ani. Było super. 
Franek początkowo był nieźle zszokowany taką chmarą dzieci (na Gordonkach jest raptem kilkoro, a tu było przynajmniej czterdzieścioro), więc początek koncertu spędził wtulony we mnie. Z czasem jednak się oswajał, a pod koniec zaczął już nawet odstawiać swój franuszkowy taniec. Niestety nie dał się namówić na klaskanie. Może następnym razem. 

Koncert zaczął się grą na "bardzo starożytnym instrumencie" - jak określiły go dzieci. Ania Broda grała na cymbałach! Takich prawdziwych, Jankielowych :) Pierwsze takty sprawiły, że przeniosłam się do dworku w Soplicowie. Ania zapytała, co przypomina taka melodia. Odpowiedź, która padła z ust uroczego blondwłosego chłopca o zadziornym uśmiechu, była tak trafna i poetycka, że aż oniemiałam: "ta muzyka brzmi jak legenda". Doprawdy, trzeba być dzieckiem albo poetą, żeby tak powiedzieć. 




*
Dla jasności - nie mam na myśli rodziców, którzy nie mają możliwość np. pojechać z dzieckiem do teatru. Wiadomo, że nie wszystkich stać na takie wyprawy, zwłaszcza jeśli najbliższy teatr jest 100 km od ich miejscowości. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz