czwartek, 26 lutego 2015

o "Miedziance" Filipa Springera

Drugą książką, którą przeczytałam w ramach projektu 52 book challange, była "Miedzianka" Filipa Springera. Zachęciła mnie do niej Magda z bloga wnętrzazewnętrza. Pomyślałam, że fajnie byłoby przeczytać polecany przez nią reportaż. No cóż... po lekturze mogę powiedzieć, że faktycznie - fajnie było przeczytać tę książkę. Choć mogę się też do tego i owego przyczepić. 

"Miedzianka" to opowieść o mieście, którego historia sięga średniowiecza. Mieście, które od pokoleń prześladowało fatum, by - w drugiej połowie XX wieku - praktycznie zniknąć z powierzchni ziemi. Jak to możliwe? Filip Springer próbuje to wyjaśnić, snując długą opowieść o losach miasteczka. Pożary i wojny od wieków niszczyły miasteczko, ale największym przekleństwem okazały się kopalnie. To paradoks, że złoża będące źródłem zysków ostatecznie unicestwiły Miedziankę. 

Nie jest to jednak tylko faktograficzna opowieść o samym mieście. To także opowieść o jego mieszkańcach. O ponurych czasach drugiej wojny światowej. O przesiedleńcach (Miedzianka leży koło Jeleniej Góry, przez wieki była miastem niemieckim) i o osadnikach. O koszmarnych czasach stalinizmu. Czyta się tę książkę bardzo dobrze (choć z pewnością czytałoby się ją lepiej, gdyby ktoś pomyślał z szacunkiem i empatią o czytelnikach, wybierając rozmiar czcionki). 

Dla mnie najciekawszy był wątek kopalni uranu - głównie ze względów sentymentalnych (jak to brzmi...sentyment do uranu...). Byliśmy kiedyś na wakacjach rodzinnych w tamtych okolicach i zwiedzaliśmy jedno z nieczynnych już miejsc, gdzie wydobywano ten cenny pierwiastek. Nie wszyscy wiedzą, że po wojnie Rosjanie położyli łapę na polskich złożach uranu i wydobywano go na potęgę, dziurawiąc bezmyślnie Rzeczpospolitą. Następnie wywożono uran w głąb ZSRR. Oczywiście wszystko odbywało się nieoficjalnie. Nie liczono się zupełnie z kosztami (np. z chorobą popromienną), wszak cenę płacili Polacy. Filip Springer opowiadając tę historię, pisze o konkretnych osobach. To nie jacyś tam nieokreśleni górnicy. To ludzie z krwi i kości. 

Ciekawy jest też wątek likwidowania Miedzianki i szukania lokali zastępczych dla jej mieszkańców. Kontrast między starymi kamieniczkami a blokiem z wielkiej płyty. Koszmar komunistycznego osiedla. Wreszcie dramat ludzi, których raz już wysiedlono (w wyniku wojny), a teraz muszą ponownie się przenieść. Nie z własnej woli. Wieczni tułacze. 

Wątek miejscowej działaczki PZPR również jest interesujący. To niezłe studium psychologiczne. Kobieta znienawidzona przez mieszkańców, istne monstrum. Tak wynika z ich relacji, która została skontrastowana z opowieścią samej zainteresowanej. Fascynujące, jak bardzo te narracje różnią się od siebie. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że to przykład tego, jak ludzie nie lubili komunistycznej władzy. Ale jest w tej historii coś więcej. Coś, co wykracza poza okres PRL. Coś, co zrozumie każdy obdarzony naturą społecznika. To historia o ludzkiej niewdzięczności i podejrzliwości. O tym, że czasem nie da się zadowolić tych, którym chce się pomagać. 

Jak widzicie - wątków w "Miedziance" jest sporo. To jednocześnie wada i zaleta. Na pewno opowieść staje się dzięki temu ciekawsza i pewnie każdy znajdzie przynajmniej jeden interesujący go temat. Z drugiej zaś strony, po lekturze "Miedzianki" mam problem z odpowiedzią na pytanie, o czym ostatecznie ta książka traktuje. Mam wrażenie, że autor zebrał spory materiał dotyczący miasteczka i postanowił wrzucić do jednego worka wszystko, czego się dowiedział - bez jakiejkolwiek selekcji. 

Jest też jeszcze jedna wada tej książki. Jej tendencyjność. Springer opisując polską historię Miedzianki (czyli czasy powojenne), przedstawia Polaków szczerze, bez wybielania. Jedni są dobrzy, drudzy źli. Jedni uczciwi, inni szumowiny. Jedni pomocni, inni oprawcy. Szkoda tylko, że opisując niemiecką historię Miedzianki, stworzył jakąś apoteozę ówczesnych mieszkańców. Nie chodzi mi o to, żeby pisać, że wszyscy Niemcy byli źli. Chodzi mi o to, żeby nie oszukiwać czytelników, że miasto było zamieszkane przez samych szlachetnych potomków Goethego. To nawet nie jest naiwność. To się nazywa manipulacja (zwłaszcza w świetle dalszej części książki i dużo bardziej realistycznego opisu Polaków). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz